A jak tam Twoje postanowienia noworoczne?
Pierwszy miesiąc 2017 roku za nami, więc to doskonały czas na podsumowanie realizacji noworocznych postanowień!
W ostatnią noc roku, wielu ludzi wypowiada magiczne: „od Nowego Roku zrobię… będę… zacznę… skończę…”. A bezlitosna statystyka pokazuje, że entuzjazm i motywacja, które tym razem miały zmienić wszystko, zgasły tak jak sylwestrowe fajerwerki, nie doczekawszy się jakichkolwiek rezultatów.
Dlaczego tak się dzieje, jak to zmienić i czy noworoczne postanowienia w zakresie odżywania w ogóle mają sens?
Wyznaję zasadę, że jeśli czuję, że powinnam coś zmienić w swoim życiu, to lepiej nie czekać do poniedziałku, następnego miesiąca albo co gorsza do nowego roku! Skoro coś mnie uwiera na tyle, że stale zaprząta moją głowę i wywołuje skrajne emocje, to nie ma zmiłuj – trzeba się tym zająć. Natychmiast, ale i ze zdrowym rozsądkiem. Warunki są dwa: (1) to wyzwanie musi być naprawdę moje, wypływać z serca i umysłu oraz (2) zajmuję się nim od razu, nie czekając na lepsze okoliczności. Bo skoro mogłabym poczekać, to znaczy, że chyba tak naprawdę nie jest mi jakakolwiek zmiana potrzebna. To tak jakbym z oderwaną nogą czekała tydzień zanim pojadę do chirurga, bo akurat w najbliższych dniach nie planowałam długich wędrówek… A do kuchni czy łazienki, to przecież jakoś dokicam.
Zbiorowe postanawianie różnych rzeczy ma w pewnym sensie rację bytu. Niektórym jest po prostu łatwiej działać ze świadomością, że ktoś obok też walczy o lepsze życie. Gorzej, jeśli motywacją jest prehistoryczna tradycja „z nowym rokiem – nowym krokiem”, bądź moda, że teraz na topie jest być chudym, grubym, wege czy kimkolwiek innym. A jak się nie dopasuję, to… no cóż… odpadam… Może za rok trendy się zmienią…
Zawsze zachęcam każdego, aby zmieniał swoje życie na lepsze. Jeszcze nie spotkałam nikogo, kto twierdzi, że osiągnął już idealny stan i nic więcej do szczęścia mu nie brakuje. Oczywiście może i tacy ludzie istnieją, ale że obracam się w kręgu tych, którzy cenią sobie szeroko rozumiany rozwój, to z „cudownym przypadkiem” jeszcze nie miałam do czynienia. 😉
Jednak do wszelkich zmian trzeba podchodzić z głową i z poczuciem czasu. Szczególnie, jeśli rezonują one na wszystkie sfery naszego życia (i na innych także). Naprawdę rzadko kiedy potrzebna jest nam rewolucja.
Jestem zwolennikiem małych kroków, bo…
mały nawyk = duży wynik
Zatem, jak stawiać sobie cele, aby je zrealizować? Oto kilka moich sprawdzonych wskazówek – pytań, na które warto sobie odpowiedzieć:
Pierwszą sprawą jest określenie swoich (wyłącznie swoich) potrzeb:
Czego tak naprawdę pragnę, aby stać się jeszcze lepszą wersją siebie?
Czy tymi pragnieniami nie realizuję przypadkiem oczekiwań innych ludzi, zamiast swoich?
Dlaczego chcę zmienić akurat ten obszar mojego życia, co mi to da, jakie odniosę korzyści?
Kolejny krok to nazwanie konkretów:
Co kryje się pod hasłem „chcę być zdrowa/ szczupła” albo „chcę zarabiać dużo pieniędzy”?
Czy wystarczą mi tylko dobre wyniki badań, czy podwyżka o 500 zł jest satysfakcjonująca?
W jaki sposób zmierzę to, do czego dążę, skąd się dowiem, że to już meta?
W trzecim etapie decyduję o działaniach:
Co mam do zrobienia, czyli jakie działania doprowadzą mnie do celu?
Czy to będzie dodatkowa porcja warzyw każdego dnia? A może 30 minut aktywności fizycznej? Wymienię słodzone soki na domowe smoothie? Każdego ranka po przebudzeniu wypiję szklankę zielonego jęczmienia*?
Ostatnie zadanie to realne planowanie:
Ile czasu potrzebuję, aby dane działanie przyniosło pożądany efekt? Czy miesiąc wystarczy, czy jednak lepiej przekuć to w nawyk?
Kiedy mogę podjąć się swoich zadań, by z dnia na dzień nie przewrócić mojego życia do góry nogami i nie dostosowywać go do postanowień?
Trzeci i czwarty krok są o tyle istotne, że to od nich zależy nasze powodzenie. Oczywiście wizja (np. chcę zrzucić 7 kg!) jest istotna, ona napędza nas do działania, jednak to właśnie owe działania decydują o sukcesie. Dlatego trzeba podejść do nich z rozwagą i bardzo powoli. Zdecydowanie polecam nie robić wszystkiego na raz od rana do wieczora. Będzie to wymagało od nas dłuższej drogi, ale przecież wiemy, że zazwyczaj nie opłaca się iść na skróty.
Najbezpieczniej jest wybrać sobie jedno, maksymalnie dwa zadania do wykonania, w określonym czasie i stopniowo sięgać po następne. Dlaczego? Aby nas to nie przerosło i nie zniechęciło.
Wyobraźmy sobie sytuację, że chcąc zmienić nawyki żywieniowe muszę: zmienić rodzaj pieczywa, odstawić cukier do herbaty (a w zamian nic nie dostanę, żadnego cukierka!), zwiększyć dzienną podaż wody, wprowadzić kasze i strączki do menu, do każdego posiłku dodawać warzywa, najlepiej różnorodne, aby się szybko nie znudzić. Naturalnie wszystkie posiłki przygotowywać samemu, a na mieście żywić się tylko na specjalne okazje, takie jak romantyczna kolacja z partnerem czy wyjście służbowe. A do tego jeszcze codziennie się ruszać, choćby minimalnie niech będzie 20 minut spaceru. Szybko się okaże, że aby nie zaniedbać innych sfer życia potrzebujemy rozciągnąć dobę o kilka godzin, przemodelować system pracy i na wszelki wypadek (niechętnie) zrezygnować z kilku innych działań, aby przypadkiem nie zgubić z oczu nadrzędnego celu. I jak się z tym czujecie? Mnie od samego myślenia o takiej rewolucji się odechciewa…
Czyli jakie jest rozwiązanie? Wybieram 1-2 proste kroki. Na początku zwiększę np. ilość warzyw w diecie. Jedna rzecz – do każdej kanapki sałata z papryką, pomidorem etc., do obiadu surówka. Cały czas kręcę się wokół warzyw. W pewnym momencie wejdzie mi to w nawyk i w sklepie automatycznie będę sięgać po brokuły i ogórki. Dodatkowy plus jest taki, że organizm nie przeżyje bolesnego szoku po odstawieniu połowy produktów i zastąpieniu ich innymi. Drugi krok, który mogę prowadzić równolegle – co 2 dni/ 2 razy w tygodniu – wedle uznania… wybieram się na spacer, wracam piechotą z pracy czy uczęszczam na zorganizowane zajęcia. I dostosowuję to do tygodniowego planu, czyli wrzucam w harmonogram wtedy, kiedy naprawdę mogę sobie na to pozwolić, aby później nie zakrywać się tryliardem wymówek.
Kombinacja działań jest dowolna, wynikająca z naszych potrzeb, oczekiwań i możliwości. Jak uczciwie stwierdzę (zwykle dopiero po kilku – 5-7 – tygodniach), że ten obszar mam opanowany i świetnie wpasował się w moje życie, biorę się za następny. Mogę zwiększyć intensywność ćwiczeń, wprowadzić coś nowego do jadłospisu… I znowu – powoli, regularnie przyzwyczajać się do nowej sytuacji. Zapewniam, że to działa. Może na początku nie ma spektakularnych efektów, ale one się z czasem ukazują. A co ważniejsze, wzrasta poczucie naszej wartości, pewności siebie i sprawczości, bo widzimy, że jesteśmy konsekwentni i nie poddaliśmy się po jednym tygodniu walki.
Być może psychologowie, coachowie się ze mną nie zgodzą, ale moja praktyka pokazuje, że ten schemat działa, dlatego z wielkim entuzjazmem się nim dzielę i zachęcam do wykorzystania w zmienianiu swojego życia na lepsze!
Nieważne, że zaczął się luty, a noworoczne postanowienia się zdezaktualizowały… Jeśli chcesz coś osiągnąć, zacznij od dziś i od małych zmian. Naprawdę warto!
*stosuję zielony jęczmień Green Ways, z uwagi na jego wysoką jakość, dlatego rekomenduję wyłącznie ten produkt
foto: pixabay.com